2023

⌘K
  1. Home
  2. Docs
  3. 2023
  4. Finidrak 1/2023
  5. Wiwiad: Historia mnie interesuje i inspiruje

Wiwiad: Historia mnie interesuje i inspiruje

Tekst wywiadu: Maryla Adamčíková, Jaromír Andrýsek | Fot: Lukáš Duspiva

Pan Jaromír Andrýsek podczas swojej rocznej pracy w naszej drukarni zajmował kilka ciekawych stanowisk w produkcji. Obecnie pełni funkcję brygadzisty produkcji w FINIDRze „B”, jednak jego obowiązki zawodowe nadal związane są z FINIDRem „A”. W dzisiejszym wywiadzie dowiemy się, co sprawia mu radość.

Panie Andrýsku, na jednej z imprez miałam okazję przekonać się, z jaką pasją słucha Pan wykładu o historii miasta. Historia jest bliska pańskiemu sercu?
Tak, interesuję się historią. Miałem to szczęście, że w szkole podstawowej miałem dobrych nauczycieli. Potem w liceum miałem świetnego nauczyciela historii, a po wydziale wojskowym byłem „w wojsku” z dwoma zapalonymi historykami. Lubię też powieści historyczne, krótko mówiąc, historia towarzyszyła mi przez całe życie.

W jaki sposób rozwija Pan to hobby?
Podczas studiów teologicznych zapoznałem się z historią starożytnego Orientu, a także średniowiecznej i nowożytnej Europy, ale interesuje mnie również historia regionalna, którą badam głównie na spacerach z moim psem. Ogólnie interesuje mnie historia Cieszyna, nie stawiam granicy między czeską i polską częścią, postrzegam miasto jako całość. Przez najdłuższą część życia mieszkam w Czeskim Cieszynie, choć urodziłem się w Karwinie. Ostatnio zwiedzałem tereny między Leszną Górną a Cisownicą. Pojechałem zobaczyć górę Tuł, po czesku jest to Toulec. Interesuje mnie, jak powstają nazwy miejsc i co mówią. Góra ma kształt tulca, czyli podstawki pod strzałę. Co ciekawe, w pobliżu jest Cisownica i Cis, a najlepsze łuki były robione z drewna cisowego. I kiedy patrzę na górę Tuł z Żukowa, to też ma taki kształt, podobnie, jak kiedy patrzę na nią z Vružnej. Na Tule znajdowała się osada z epoki brązu, więc chciałem tam pojechać, żeby zobaczyć, czy jest tam coś charakterystycznego. Nazwa Vendryně też jest ciekawa, bo leży na drodze z południa Europy w kierunku Bałtyku. Przechodziło się przez nią na terytorium Vendi, Veneti czy Wandali, którzy zamieszkiwali obszary Wisły. Trzeba było przejść przez karby w górach. Ryna, czyli rana, ma ten sam korzeń słowny. To nacięcie w dłoni lub w kamieniu, gdy rzeźbi się napis w runach. Przez rynę Vendryni trzeba było przejść, gdy podróżowało się z południa Dunajem i Wagiem, przechodząc przez Przełęcz Jabłonkowską i Vendrynię do Wisły. Wystarczyło wejść na pokład łodzi i w ciągu tygodnia było się nad Bałtykiem.

To gra słów, czy sprawdza je Pan je w słownikach?
Szukam w sieci albo zaglądam do różnych słowników. Wie Pani, co jest ciekawe? Że niektóre gminy w ogóle nie mają na swoich stronach internetowych wzmianki o etymologii, czyli pochodzeniu ich nazwy. Na przykład Košařiska, gdzie mamy domek letniskowy, mają to jasno określone. To od košar, košary, czyli przenośne ogrodzenia dla owiec i rzeczywiście owce tam się pasły i nadal pasą. W Karpentnej to wszystko górki, teren pagórkowaty, o czym przekonałem się jadąc rowerem z Bełki do Cieszyna. Karpentny oznacza w gwarze nierówny, wyboisty. Albo na przykład Karpaty – całe życie słyszysz Karpaty i nie przychodzi ci do głowy, że to karpate, czyli nierówne, i że to góry. Ciekawy jest też Svatý Kopeček czyli Tańcząca Góra nad Mikulovem. Sprawdzałem, dlaczego Tanzberg czyli Tańczące Wzgórze; odbywały się tam pogańskie ceremonie taneczne, które trwały do okresu chrześcijańskiego i do dziś zachowały tę nazwę.

Jaka była najbardziej skomplikowana nazwa miejscowości lub wzgórza, którą Pan rozszyfrował?
Nie wiem, czy jest to najbardziej skomplikowana nazwa, ale jest ona bliska nam wszystkim z Cieszyna. Patrzyłem kiedyś gdziekolwiek jeszcze występuje nazwa Cieszyn, a tu natrafiłem na miejscowość we wschodniej Polsce przy granicy z Ukrainą, gdzie jest nie tylko Cieszyn, ale także Żuków i Czartorija. Wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że zbieżność nazw z naszym Cieszynem (a jest ich w tej miejscowości jeszcze więcej) daje odpowiedź, jaka jest właściwie pierwotna nazwa Czantorii. Jej szczyt jest „pocięty w kilku kierunkach”, a kto pociął świętą górę, to też wiadomo. Tak więc pierwotnie była to Czartoryja i ta nazwa zachowała się w pobliżu granicy z Ukrainą, gdzie do dzisiaj spotykamy się z takimi samymi nazwami miejscowości.

Planuje Pan letni lub zimowy urlop w podobnym charakterze krajoznawczym?
Nad Bałtykiem interesowałem się lokalną historią i słuchałam wykładów. Jednak najbardziej pociąga mnie szlak bursztynowy. Jeden z nich prowadził przez ziemię cieszyńską pod Czantorią. Po wyjściu z lasu na jej szczycie roztacza się widok na Bramę Morawską, a następnie szlak wiódł przez Węgry nad Adriatyk. Szlak bursztynowy był wykorzystywany co najmniej przez trzy tysiące lat, a pod Czantorię trafiły rośliny pochodzące z basenu Morza Śródziemnego. Nie dawało mi to spokoju i przywiozłem znad Bałtyku bursztynowy krzyżyk.

Co jeszcze sprawia Panu przyjemność?
Lubię sport, szczególnie sporty związane z piłką, w młodości grałem w koszykówkę i piłkę nożną. Lubię też piesze wycieczki i wspomniane spacery po okolicy z moim psem Hustim, border collie.

Wspomniał Pan o studiach teologicznych, czy może nam Pan powiedzieć coś więcej?
Najpierw ukończyłem studia na Uniwersytecie Transportu i Komunikacji w Żylinie. Pracowałem w logistyce, a w międzyczasie byłem zaangażowany w świecką służbę kaznodziejską i pracę z młodzieżą chrześcijańską. Z tą motywacją wyjechałem do Niemiec po rewolucji w 1995 roku, myśląc, że będę lepiej przygotowany do tej posługi. W Niemczech odbyłem trzyletni program licencjacki w szkole biblijnej, gdzie pogłębiłem swój niemiecki. Później, gdy byłem już zatrudniony przez Kościół, studiowałem teologię w Bańskiej Bystrzycy na Uniwersytecie Mateja Bela. To były studia w czasie pracy, klasyczny program pięcioletni.

Co skłoniło Pana do tego?
Kiedy zajmowałem się pracą duchową, odczuwałem utrudnienia związane z brakiem dyplomu szkoły w naszym kraju. Myślę, że zawsze powinieneś kształcić się w tym, co robisz. Jeśli nie formalnie, to przynajmniej nieformalnie, interesując się swoją dziedziną.

Czyli pracował Pan jako duchowny?
Najpierw przez sześć lat pracowałem w przemyśle, a po sześciu latach dostałem propozycję wyjazdu z rodziną na trzy lata za granicę, więc nie wahałem się. A po powrocie przez dwadzieścia lat pracowałem w środowisku kościelnym jako pastor, redaktor, kierownik centrum kultury.

Jakie drogi doprowadziły Pana do FINIDRu?
Potrzebowałem dokonać zmiany w swoim życiu. Po dwudziestu latach pracy w zborach chrześcijańskich wróciłem do branży przemysłowej. Wykonując pracę duszpasterską, siedziałem niejako na czterech krzesłach. Oprócz pracy duszpasterskiej, czyli głoszenia kazań, wizytowania, ceremonii (śluby, pogrzeby), założyłem centrum kultury (praca z lokalną społecznością, praca z dziećmi, programy dla matek z małymi dziećmi, np. „Chustowanie”, ale też dla mężczyzn – „Mężczyźni gotują inaczej”), w końcu także prowadziłem to centrum. Potem byłam redaktorem naczelnym czesko-słowackiego czasopisma kościelnego „Żywe słowo”, a czwartym krzesłem było prowadzenie edukacji biblijnej na poziomie regionalnym. Byłem tym całkowicie wyczerpany. A teraz „leczę się” z chęci bycia aktywnym wszędzie.

Na początku wywiadu wspomniałam, że miał Pan kilka ciekawych stanowisk na produkcji, jakie to były?
Dołączyłem do działu inżynierii przemysłowej, tam zaczynałem. Pierwszym procesem, który monitorowałem było centrum cięcia. Robiąc to, wciąż pokrywałem się z logistyką, którą studiowałem. Kiedy zabrakło miejsca na palety z zadrukowanymi arkuszami, zostałem za to odpowiedzialny. Nie mieliśmy jeszcze regałów na palety i musieliśmy zacząć układać je w stosy. Zbierałem dane o wszystkich ułożonych paletach i monitorowałem, czy układanie przekłada się na jakość po niezbędnym czasie suszenia. Próbowaliśmy najpierw z czarnym drukiem, potem z kolorowym w zależności od rodzaju papieru. Następnie współpracowałem przy zamawianiu regałów, rysowaniu i rozmieszczaniu regałów magazynowych na hali B, a następnie regałów wysyłkowych na hali C. Było to w czasie, kiedy jeszcze zajmowałem stanowisko specjalisty ds. inżynierii przemysłowej i monitorowałem niektóre procesy pracy. Robiłem to przez około trzy czwarte roku mojej kadencji w FINIDR.

Zostałem wtedy odpowiedzialny za monitorowanie procesu prac ręcznych, a kiedy skończyłem, właściciel zapytał mnie, czy nie przyjąłbym na jakiś czas stanowiska technika procesu prac ręcznych. Bardzo mi się tam podobało. Praca z ludźmi, różnorodność, nauka wielu nowych rzeczy, wprowadzenie kilku ulepszeń w układzie i wyposażeniu, przejęcie obowiązków pierwotnego technika procesu PR i właśnie wtedy, gdy myślałem, że najgorsze mam już za sobą i będę mógł skupić się na małych maszynach do końca 2022 roku, pojawiło się nowe wyzwanie. Miałem pomóc na dziale logistyki, gdzie nastąpiły zmiany personalne. Wraz z moim kolegą, również inżynierem przemysłowym, zaczęliśmy zajmować się tym, co było potrzebne na logistyce (brakująca przestrzeń, nowe instrukcje pracy itp.)

Miesiąc później przyszedł kolejny telefon, tym razem z FINIDRu „B”, gdzie z uwagi na planowaną nieobecność kolegi, konieczne było objęcie stanowiska brygadzisty zmianowego. Pojechałem więc tam „gasić pożar”. Ale już z perspektywą, że będę mógł tam zostać. Spodobało mi się to, bo nie chciałem już zmieniać stanowisk.

Ku zadowoleniu mojego kierownika odnalazłem się na stanowisku i nadszedł koniec sezonu świątecznego, a wraz z nim spadek ilości pracy. Do końca lutego, zanim rozkręciły się wszystkie zmiany w moim nowym miejscu, pomagałem technikowi procesu w dziale pracy ręcznych uruchomić nową maszynę pakującą do pudełek. Jest to maszyna, która skleja pudełko od dołu i od góry. Opisując to: na taśmie ręcznie przygotowujesz książki w jednej, dwóch lub czterech kolumnach. Na to kładziesz karton i wrzucasz do maszyny, która go składa i zakleja z obu stron, tak, że wychodzi gotowy zaklejony karton, który jest ręcznie układany na palecie. Jednak w przyszłości można by również zautomatyzować układanie, ale to na razie kwestia przyszłościowa.

Trzy do dziesięciu osób przy stole pakuje zamówienia do pudełek. W przypadku mniejszych zamówień, pakowanie ręczne i maszynowe są porównywalne pod względem wydajności. W przypadku większych zamówień pakowanie maszynowe jest bardziej wydajne, ponieważ wymaga mniejszej liczby osób, jest szybsze i ułatwia pracę, co jest jednym z celów automatyzacji.

Wyzwanie polega na tym, że wciąż jesteśmy w fazie testowej. Moim zadaniem jest przejść przez próbny rozruch maszyny, odnotować anomalia, w których ona nie działa. Prowadzę statystyki i oceniam, jak maszyna działa i jak jej używać, wyłapując szczegóły. Mamy bardzo dużo rozmiarów pudełek i za każdym razem trzeba maszynę rekonfigurować, tzn. staramy się nauczyć zachowania maszyny, żeby była użyteczna dla jak największej liczby rozmiarów pudełek. W moim zakresie obowiązków nadal mam to, co na samym początku, kiedy dołączyłem do drukarni, czyli usprawnianie procesów pracy i to jest naprawdę ciekawa praca. Cieszę się, że pracuję w firmie, która opiera się na ponad dwustuletniej tradycji drukarskiej w naszym mieście i życzę sobie i wszystkim moim współpracownikom, abyśmy wyszli z obecnej recesji gospodarczej silniejsi. Wierzę, że Dawca Życia nigdy nie zapomina o nikim z nas.

Jaromír Andrýsek

Znak zodiaku: Skorpion

Co najbardziej cenię w moich współpracownikach? Przyjaźń i zaufanie oraz to, że ludzie mówią ci wprost, jak się sprawy mają.

Kim w życiu byłeś najchętniej? Studentem, bo ciągle się uczę, a kiedy się uczę, to się uśmiecham

Nazwa miejsca, która zaskoczyła mnie swoją prostotą –  Poniwiec, nazwa strumienia poniżej Czantorii, który płynie przez rozlewiska, łąki i pola

Ciekawe miejsce, które odwiedziłem – Sychem (Nablus po palestyńsku), a nad nim Góra Kabir, z której Abraham widział całą Ziemię Obiecaną od góry Hermon do Morza Martwego

Czekam z niecierpliwością... na spotkanie z każdym, kto mimo okoliczności jest autentycznie szczęśliwy w swoim życiu i pokazuje, że kocha życie